Zaczynam opowieść z moich wakacyjnych wyjazdów. Trochę od końca, ale trzeba pisać, póki człowiek jeszcze coś pamięta! :)
W dodatku straciłem ostatnio wene twórczą i komputer miał ciężkie czasy. Czas wszystko nadrobić ;)
Wyjazd był totalnym przypadkiem. Miałem już zaplanowany objazd rowerem po wschodzie Polski, kiedy nagle na jednej z moich górskich grupek odezwał się Karol z propozycją wyjazdu w Dolomity. Termin idealny. To była dla mnie szansa, żeby po raz pierwszy pochodzić po Alpach.
Zapisałem się od razu — wróciłem z Bieszczadów w nocy, a następnego dnia o 17:00 byłem już u Karola, gotowy do drogi. Ekipa liczyła 18 osób, dwa busy. Nikogo nie znałem, ale to akurat w górach nic nowego — często tak bywa :)
Wyjechaliśmy w piątek, a na miejscu byliśmy następnego dnia około południa.
Rozbiliśmy Mandżur (czyli nasz ogromny namiot ) i ruszyliśmy na spacer po okolicy. Dla bardziej ambitnych pojawiła się opcja krótkiej trasy w góry.
(Z bólem serca korzystałem z tych map – innego wyjścia nie było, ale ile ja się z nimi nawkurzałem!)
To tak na początek – widoczek z pola namiotowego :)
Zdarzało mi się przejeżdżać przez Alpy służbowo, ale nigdy nie byłem tak blisko tych pięknych gór.
Na wstępie napiszę, że grupa była naprawdę w porządku. Towarzysko – rewelacja, choć takich górskich świrów jak ja raczej nie było :)
Dzięki temu mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że ten wyjazd był dla mnie prawdziwym urlopem – spokojnym, z piwkiem w ręku
Podeszliśmy pod La Zopa – Rifugio Alpino Bar Ristorante, skąd ukazała się nam pierwsza panorama.
W centrum – Monte Rosa (2786 m n.p.m.)
Udało nam się zdobyć Monte Agudo (1592 m n.p.m.). Z góry widać było miasto Auronzo di Cadore.
To był dzień rozruchowy – tym bardziej, że w nocy prawie wcale nie spałem.
---
Dzień 2
Zaczęliśmy od wjazdem kolejką z Rio Gere do Rifugio Son Forca. Część ekipy wybrała inną trasę z powodu Via Ferraty, która miała być po drodze.
Dzień uzależniony był od działania kolejki. Musieliśmy zdążyć przed ostatnim zjazdem.
Pierwsza rzecz jaką zauważyłem na włoskich szlakach, to marne oznaczenia. Wszystko na czerwono i zaznaczane numerami. Następnie stan szlaków był średni. (jak się później się okaże zły xD, a nawet niebiezpieczny według nowych informacji na mapach.com)
Raczej się trzymałem zawsze z przodu, ktoś to musiał napędzać, choć wkurzała mnie słabo działająca apka map :D
Ferrata miała być prosta całość z trudnością na poziomie B. Szybko się okazało, że to raczej było typowe A. Mało frajdy, ale z drugiej strony, dla tych co byli pierwszy raz, była to jakaś lekcja. Starałem się pomagać w razie czego, ale nie było nawet gdzie xD
Bardziej istotna jest tu kwestia historyczna.
"W latach 1915–1917 masyw Cristallo był ważnym punktem strategicznym. Austriacy i Włosi budowali tu umocnienia, stanowiska ogniowe i punkty obserwacyjne. Do dziś można zobaczyć pozostałości okopów, bunkrów, wykutych w skale tuneli i galerii. Żołnierze żyli i walczyli w ekstremalnych warunkach – na wysokości ponad 2700 m n.p.m., w śniegu, lodzie i narażeni na lawiny. Sama grań, którą dziś biegnie ferrata, była linią frontu, a tunelami i ścieżkami przenoszono broń, amunicję i zaopatrzenie.
W latach 60. XX w. postanowiono stworzyć w tym miejscu ferratę turystyczną, która poprowadziłaby granią Cristallo i jednocześnie pozwoliła zobaczyć historyczne pozostałości wojenne. Otworzono ją w 1961 r. i nazwano imieniem Ivano Dibony – włoskiego przewodnika górskiego z Auronzo di Cadore, który zginął tragicznie w Dolomitach w 1956 roku."
Miejsce starego schronu, obecnie w środku łóżka, biurko z księgą pamiątkową.
To chyba jest rekordowy wyjazd pod względem ilości moich zdjęć :D
Fota jest zrobiona z przełęczy Forcella Granda (2870 m), byłem na niej pierwszy raz kilkoma osobami, nie zatrzymywałem się wcale tylko wraz z kolegą poszliśmy zdobyć trzytysięcznik, on planował wejść na ten pierwszy niższy, ja planowałem na ten dalszy. Cała reszta grupy kierowała się na dół. Jak się okazało to był najlepszy odcinek podczas tego dnia, można było poczuć smak ferraty.
Poszedłem już kawałek dalej, ale sprawdziłem czas i miałem duży problem. Na dole czekała kolejka na którą musiałem zdążyć, a zejścia na dół nie wyglądało na takie na którym można było zbiegać. Był ten pewien skrót, ale to był to niepewny wariant, byłem wraz z grupą, więc trzeba było zachować odpowiedzialność. Cofnąłem się na ten mniejszy trzytysięcznik. (Co ciekawe brakło mi jakieś 300m do największej atrakcji tej ferraty, takie wielkiego mostku, który jest często pokazywany jako wizytówka tego miejsca xD)
Na szczyt chwila i udało się zdobyć swój rekord wysokości.
Cristallino d’Ampezzo (3008 m)
Czas na zabawę. Jak się okazało zejście z przełęczy okazało się horrorem dla wielu. Doszło nawet do scen płaczu. Szlak tutaj nie istniał tylko basen drobnych kamyszków, w których się pływało i traciło jakąkolwiek kontrole. Nawet w żaden sposób człowiek nie był w stanie pomóc tym mniej doświadczonym. Najlepszy sposób na pokonanie ich było, poddanie się prądowi i zanurzanie się w kamyczkach po kolana, przy czym trzeba było to robić przy ścianie, żeby komuś ten lawiny nie ładować na głowę. Sam patrzę leci masa kamyczków, odwróciłem się tylko i dostałem serie po kręgosłupie i kasku. Do tego wszystkiego doszła jeszcze presja czasu związana z odjazdem kolejki.
Jak się później okazało ten mój rzekomy skrót, był tym lepszym szlakiem na dół.
Natrafiłem na taką zajebistą jamę śnieżną, pod którą sobie podeszłem. Najgorsza część szlaku była początkiem, potem było wcale nie łatwiej, ale chociaż zrobiło się bardziej bezpiecznie.
Kiedyś tu funkcjonowała kolejka, która eliminowała problem tego szlaku.
Ostatni bałwan w tym roku :D
Jeszcze na sam koniec zaczęło lekko padać, więc schowałem aparat do plecaka. Udało się wszystkim zdążyć na kolejkę, panowie chwilkę poczekali za spóźnialskimi.
Jak widzicie z ilością zdjęć nie szaleje. Po pierwsze idąc w grupie mniej dostrzegam i nie chce się co chwilę zatrzymywać, gubić i doganiać ekipę. Po drugie 1/4 zdjęć to portrety prywatne :D
Dzień 3
Po lewo na zdjęciu widoczne Tre Cime, na które też się wybieramy. Foty wychodzą cudne, warun, że hej. Po to właśnie tutaj przyjechałem,
Tym wyżej tym szlak się robi bardziej wąski i obfity w różne rodzaju skałki, metalowe schody i inne ułatwienia. Przy takim tłoku to raczej bez tego mogło by być ciężko.
Oto jeziorko!
"Jezioro Sorapis zawdzięcza swój turkusowy kolor proszkowi skalnemu z dolomitu, który spływa z pobliskiego lodowca Sorapis. W miarę topnienia lodowca, jego woda zasila jezioro zmielonym dolomitem. Kolor wody zmienia się w zależności od głębokości jeziora – późną wiosną i latem jest ono najgłębsze, dlatego ma bardziej niebieski niż zielony kolor."
Chyba w życiu w górach nie miałem takiej sesji fotograficznej. Wszystkim w we wszystkich możliwych pozach i miejscach. Natrzepałem tutaj najwięcej fotek na wyjeździe. Jezioro można obejść wokół. My poszliśmy na drugą stronę i chillowaliśmy przez długi czas.
Zaraz obok było urocze schronisko i znowu przerwa. Dla mnie totalny luzik.
Na szczęście to nie koniec atrakcji na dziś, wyruszyłem przodem i poszliśmy trudniejszym wariantem z powrotem.
0 Komentarze